Mój pierwszy raz
I oto stało się! Dyscyplina, którą nienawidziłem, nie lubiłem, unikałem, a nawet wyrzuciłem z mej głowy zaistniała w moim życiu. Trochę z musu, bo kolarz szosowy w okresie zimowym, biegać musi zacząłem truchtać. Przebiec 20 minut żółwim tempem doprowadzało mój organizm do fazy wymiotnej, a syndrom dnia drugiego (zakwasy) powodował niemożność chodzenia, a w skrajnych przypadkach uniemożliwiał samodzielne siadanie na deskę ustępową... Jednak każdy kolejny trening "ulepszał" mój organizm i biegać było coraz łatwiej. W sumie musiało się tak stać - odciążając portfel o kilka stówek na sprzęt do biegania motywacja jest o wiele większa.
Co mi strzeliło do głowy by sprawdzić się w "nie swojej dyscyplinie", nie mam pojęcia. Ale dzisiejszego dnia wystartowałem w 3. Biegu Mikołajowym Santarun we Wrocławiu. Na szczególny sukces nie liczyłem. Przed startem porozumiałem się z Białym Kenijczykiem, który udzielił mi niezbędnych wskazówek trenerskich w celu jak najlepszego wypadnięcia w rywalizacji oraz zgodził się zostać moim pacemeaker'em.
Przed startem udaliśmy się do biura zawodów w celu otrzymania niezbędnych artefaktów mocy upoważniających nas do wzięcia udziału w Biegu.
Artefakt nr 1 |
Artefakt nr 2 |
Tętno skacze w górę, Kenijczyk udziela kolejnych wskazówek, biegniemy ramię w ramię. Po chyba 500 m on dalej mówi, ja zaczynam dyszeć. "Nie wytrzymam" - myślę. Ale odzywa się we mnie wola walki. Przecież po to trenuję, czuję moc, by się nie dać myślom złym.
Pomiar kontrolny na 1 km - hmm... coś około 3:50 min. Oboje nie wierzymy w ten czas. Ale zwalniamy, bo ja nie wytrzymam. Drugi pomiar kontrolny na 2 km - hmm... 3:44 min. Coś tu chyba jest nie tak. Pomiar na 3 km - 5:36 min. I już wiemy, że ranga zawodów nie jest tak wysoka, do jakiej przywykł Biały Kenijczyk. Źle zmierzona trasa. Strategia "biegu na zegarek" bierze w łeb. Ostatni kilometr Biały rzuca: "Pokażę im jak się u nas biega" i wystrzela jak z procy. Dla mnie, osoby która prawie już wypluła płuca i zaczyna odczuwać zakwaszenie organizmu, a tętno sięga 180 uderzeń/min jest to niesamowite i nieco spada mi motywacja. W głowie kłębią się czarne myśli, że nie dobiegnę. Jednak wola walki jest jeszcze silna. Mijam kilka osób, kilka mija mnie. Na ostatniej prostej próbuję dać z siebie wszystko, ale co to?! Już lecę "na wszystko"! Przed samą metą dopinguje mnie Biały.
Po raz pierwszy w życiu przekraczam linię mety, sczytują mój wynik i okazuje się, że trasę 4500 m pokonałem w 20:34 min! To jakieś 5 minut szybciej niż zakładałem! Nie dostałem medalu, ale Kenijczyk pociesza mnie czekoladą, którą udało mu się wywalczyć. Dobre i to. W klasyfikacji open jestem 89., a w kategorii do 29 lat 37. Zatem mam swoją pierwszą życiówkę i do niej mogę odnosić ewentualne sukcesy w przyszłości.
Po biegu koronacja najlepszych, losowanie nagród, odbiór dyplomów. Nagrody były przedziwne. Jeden dostawał zieloną czapkę dziecięcą, inny zestaw chińskich maszynek do golenia, która chyba zbiera zarost razem z twarzą. Były także specjalistyczne zestawy do samoobrony oraz stosowanych w trudnych sytuacjach, a mianowicie młotki bezpieczeństwa! Po co to biegaczowi, nie wiem, ale wszystko było sygnowane logiem Media Markt - a skoro to sklep "nie dla idiotów" - to na pewno jest niezbędnym wyposażeniem przeciwko np. psom... Ja wygrałem przenośny zestaw do depilacji nóg i okolic bikini w wersji xxl.
PS. Specjalne podziękowania dla mojego pacemaker'a Białego Kenijczyka, który po zawodach ugościł mnie i poczęstował specjałami kenijskiej kuchni przyrządzonych przez jego kenijską dziewoję.
Brak komentarzy