wtorek, 23 października 2012

Być jak... - nowy pomysł na nazwę bloga?

Po ostatnich doniesieniach w sprawie dopingu rzekomo stosowanego przez Armstronga, zacząłem się zastanawiać co będzie z moim blogiem w sytuacji, gdy mu to udowodnią? Koledzy z pracy nie próżnowali i w trakcie swoich wolnych godzin postanowili urządzić burzę mozgów i wspomóc mnie w rozwiązaniu ewentualnego problemu.
 
Po wielu godzinach debatowania, przerzucania się pomysłami, po wielu godzinach spędzonych na obrzucaniu się obelgami doszli do kompromisu. Kolejne godziny mijały im na obróbce graficznej przyszłego loga bloga oraz wymyśleniu hasła przewodniego.
 
I oto efekt ich pracy! Tak sobie to wykoncypowali! Przyznam się Wam, że aż zaniemówiłem...


Uważacie, że to dobry pomysł? ;)

poniedziałek, 22 października 2012

Oj Lance, Lance, cóżeś ty uczynił...

I oto stało się! W dniu wczorajszym UCI uznało raport USADA (U.S. Anti-Doping Agency) w sprawie stosowania przez Lance’a Armstronga niedozwolonych środków dopingowych. „Najlepszy” kolarz wszechczasów został pozbawiony wszystkich zwycięstw w prestiżowym Tour de France i dożywotnio go zdyskwalifikowano. Dotychczasowe podejrzenia o branie niedozwolonych środków okazały się prawdziwe. Czy aby na pewno? Może rozgoryczeni koledzy z byłej drużyny, zawistni działacze i pełni nienawiści konkurenci chcą zniszczyć dobre imię – uznanego za jednego z najwybitniejszych sportowców – kolarza w historii? Czy Lance stał się ofiarą swojej wybitności?
 
Nie ukrywam, że kolejna rozpętana afera dopingowa w kolarstwie dotycząca mojego idola, który był dla mnie inspiracją, iskrą, rozpalająca miłość do dwóch kółek zachwiała wiarą w jego wyjątkowość.
Pamiętam jakby to było wczoraj… Będąc nastolatkiem siedziałem przed telewizorem i zastanawiałem się jak mógłbym sam pokonywać duże odległości nie mając własnego samochodu, już nie mówiąc o prawie jazdy. Przypadkiem trafiłem w TV na Eurosport gdzie puszczano transmisję z Tour de France. Mą uwagę od razu przykuła informacja o średniej prędkości uzyskiwanej przez kolarzy oraz dystansie, który przejechali. I zobaczyłem Lance’a na przedzie w US Postal. I wtedy to się stało! To było rozwiązanie gryzącego mnie „problemu”! Na rowerze można pokonać setki kilometrów! Oni mogą to dlaczego nie ja?! I tak to się stało. Zacząłem czytać o kolarstwie, szukać klubu w celach treningowych, kupiłem pierwszy poniemiecki rower szosowy, potem kolejny już dużo lepszy. Co roku zasiadałem przed telewizorem na te kilka godzin by oglądać TdF i to, jak stalowe organizmy kolarzy pokonują trudy zawodów. Co roku podziwiałem jak mój idol wygrywa ten prestiżowy wyścig i coraz bardziej chciałem być taki jak on.
 
Samemu trenując wiedziałem, że kolarstwo szosowe to „nie jest łatwy kawałek chleba”. Im „głębiej” w to wchodziłem tym bardziej poznawałem też mroczne strony tejże dyscypliny… Afery dopingowe, w których udział brali czołowi kolarze, kilkukrotne posądzenie samego Lance’a(!) zachwiały moją wiarę w „czystość” tego sportu. W mej głowie pojawiły się myśli, że może to prawda: przecież – racjonalnie myśląc – tak ogromny wysiłek jest ponad ludzkie siły; nie bierzesz = nie miałbyś tych sił. Ale przecież Armstrongowi nic nie udowodniono zatem jest wybitny! I ja też taki będę! Z tą myślą trenowałem dalej.
 

Kolejne zwycięstwa Lance’a w Tdf, kolejne mijające lata, moje wzloty i upadki w tejże dyscyplinie… Armstrong kończy karierę będąc niepokonanym przez siedem TdF z rzędu… Wraca jako triathlonista. I nagle bach! 12 czerwca 2012 r. światło dzienne ujżał raport USADA, w którym agencja oskarża Armstronga o doping w latach 1996-2011. I lawina się potoczyła:
- 20 sierpnia 2012 r. -  Sąd Austin uznał fakty przytoczone przez USADA za słuszne. Lance zrezygnował z obrony uznając oskarżenia za bezpodstawne przez co został dożytownio zdyskwalifikowany.
- 10 październik 2012 r. – USADA przekazuje raport do UCI, Międzynarodowej Agencji Antydopingowej (WADA) i Światowej Korporacji Triathlonu (WTC).
- 17 październik 2012 r. – Lance Armstrong rezygnuje z funkcji prezesa w założonej przez siebie fundacji Livestrong, która pomagała chorym na raka.
- 22 październik 2012 – UCI uznaje raport USADA, dożywotnio dyskwalifikuje kolarza i pozbawia go siedmiu zwycięstw w Tour de France.
 
Czy człowiek-legenda, od którego wszystko się dla mnie zaczęło, naprawdę stosował doping? Tyle lat starano mu się to udowodnić i nigdy się to nie udało. Czy opierając się głównie na zeznaniach świadków można wysnuć prawdziwe wnioski? To, że koledzy z drużyny stosowali doping wcale nie musi oznaczać, że on też. Niestety, ziarno wątpliwości zostało zasiane. Człowiek-legenda czy Wielki Oszust? To pytanie na razie zostawiam bez odpowiedzi.
 
Dzięki niemu zacząłem jeździć i jestem teraz tym, kim jestem. Był/jest dla mnie idolem, ale jeżeli zarzuty USADA są prawdziwe to zawiodłem się na nim. Nie można niczego osiągnąć bez oszukiwania? Może Ty Lance nie potrafiłeś, ale mnie się to uda.
 
Póki co, jestem z Tobą.

sobota, 20 października 2012

Madonna del Ghisallo - patronka kolarzy

Zastanawialiście się, drodzy bracia kolarze, kiedykolwiek nad tym czy posiadamy swojego patrona? Czy ktoś czuwa nad nami, gdy wylewamy siódme poty na treningach lub dajemy z siebie wszystko podczas zawodów? Górnicy mają św. Barbarę, św. Walenty to patron zakochanych, podróżnych strzeże św. Krzysztof, a kto strzeże nas? Myśleliście, że ten ostatni? A co jeśli się mylicie i nad naszym bezpieczeństwem czuwa ktoś zupełnie inny? Ten sport to sport dla twardzieli, więc pewnie naszym patronem jest wielki święty! - powiecie. A co, gdyby strzegła nas niewiasta, św. Madonna del Ghisallo...

Tak, patronką wszystkich kolarzy jest właśnie święta Madonna del Ghisallo! Jej obraz możemy znaleźć w małej kapliczce na północy Włoch w niedalekim sąsiedztwie miasta Magreglio. 


Średniowieczna legenda głosi, że w pobliżu kapliczki hrabia Ghisallo został zaatakowany przez rozbójników. Wtedy też ukazała mu się Matka Boska, dzięki stawiennictwu której hrabia został ocalony. Od tamtej pory miejsce to jest licznie odwiedzane przez pielgrzymów. W pierwszej połowie XX wieku biegła tam trasa wyścigu rowerowego, a dzięki wstawiennictwu ówczesnego proboszcza, don Ermelindo Vigano, wielkiego fana sportów kolarskich Madonna del Ghisallo była uznawana coraz powszechniej za osobę dla rowerzystów szczególnie ważne. W 1948 roku 31 uczestników Giro d’Italia wysłało do papieża list, w którym prosili o uznanie jej patronką kolarzy. 13 października 1948 roku Papież Pius XII ogłosił Madonnę z Ghisallo patronką wszystkich rowerzystów. W dniu tym zapalono w Watykanie płomień poświęcony przez Ojca Świętego, który z pompą był cztery dni wieziony procesją przez liczny orszak rowerzystów. Stacjami w tej kolarskiej procesji były katedry Florencji, Bolonii i Mediolanu. Przed ciężarówką, która transportowała wieczne święte światełko pedałowały dziesiątki słynnych wówczas i setki bezimiennych rowerzystów obu płci. Mała wioska Magreglio stała się od tego czasu mekką kolarzy z całego świata. Rokrocznie odwiedza Madonnę setki tysięcy rowerzystów, którzy obojętnie jak głęboko wierzący, obojętnie nawet jakiego wyznania - wszyscy zatrzymują się przy kościele, by w nim uczcić minutą ciszy pamięć zmarłych - nierzadko tragicznie na rowerze - bohaterów szos,  by wznieść do Madonny podziękowanie za bezwypadkową dotychczas jazdę, czy by prosić o dalsze szczęście, czy sukcesy w tej dyscyplinie.

Obok kapliczki znajduje się pomnik przedstawiający dwóch kolarzy: jednego z podniesioną w geście zwycięstwa ręką, drugiego upadającego, co ma symbolizować pełen tryumfów, ale także dramatycznych chwil losów kolarzy.

Pomnik kolarzy

Kościół w Magreglio
A zatem, bracia kolarze, mamy kogoś w niebiosach kto czuwa nad nami! I nie jest to św. Krzysztof - patron nie tylko podróżnych, ale także patron dobrej śmierci - a Madonna del Ghisallo. Więc do niej zanośmy swe prośby i modlitwy o bycie coraz lepszym w tym, co tak mocno kochamy!


Źródłka:
1. http://www.czasnarower.pl/artykul/5767 [dostęp: 20-10-2012]
2. http://blog.trybik.eu/2010/10/madonna-del-ghisallo/ [dostęp: 20-10-2012]
3. http://www.tigrisunion.com/3a.htm [dostęp: 20-10-2012]

sobota, 13 października 2012

Ogólnopolski test Coopera - yeah

Z mocnym postanowieniem poprawienia formy z zeszłego sezonu, w dniu dzisiejszym wkroczyłem w okres przygotowawczy. Wiadomo, że by móc zweryfikować, czy jednostki treningowe odnoszą zamierzone skutki i forma się poprawia należy mieć jakiś punkt odniesienia. Dlatego też zdecydowałem się na wzięcie udziału w Ogólnopolskim teście Coopera organizowanym przez AWF Wrocław. Reprezentowałem barwy klubu biegowego Feniks Legnica.

Gdy już przyjechałem na Stadion Olimpijski to nie lada wyzwaniem dla mnie było znalezienie odpowiedniego miejsca, w którym test miał się odbywać. Pomijając, że sam kompleks jest dość spory, tego dnia rozgrywały się tam też dwie inne imprezy biegowe i każdy kierował mnie do innego punktu zapisów. Zgłupiałem i nie wiedziałem gdzie się udać. Dopiero Biały Kenijczyk doprowadził mnie do celu.

Zapisałem się, otrzymałem numer startowy 118, wybrałem godzinę startu. Przygotowanie do testu przebiegało pod okiem "Białego". Posłusznie wykonywałem jego polecenia w trakcie rozgrzewki. Robiłem co mogłem, ale i tak stwierdził, że moja technika biegu pozostawia wiele do życzenia. Cóż, najprawdziwsza prawda, ale test to nie czas na zmianę.

Kilka zdjęć z przygotowań:







Pięć minut przed rozpoczęciem testu ustawiłem się na linii startu. Miałem wrażenie, że strasznie rzucam się w oczy, a nie lubię być w "blasku fleszy" ;) Endomondo przygotowane, motywująca muza zabrzmiała w słuchawkach... START!!!




I ruszyła maszyna jak żółw ociężale... No właśnie... nie! Rwałem do przodu jak głupi, ale chyba w końcu o to chodziło podczas tego testu. Wyliczyliśmy z Kenijczykiem, że jeżeli chcę przebiec 3 km w 12 min to jedno okrążenie stadionu (400 m) musi mi zająć 1:36 min. Szybko... Pierwsze ukończyłem po 1:39 min. "Nie jest źle!", pomyślałem. Drugie... gorzej. Trzecie - 1:34 min. A zatem nierówno! Przestałem tego pilnować i leciałem ile mogłem. I tak biegłem aż do 12 minuty. Końcówkę "ciąłem na maksa".






Ostateczny wynik testu: 2700 m. Potwierdzone certyfikatem. Z jakiegoś powodu (nie wiem jakiego) "kazali" doliczać do wyniku 50 m. Ja skończyłem dwa kroki od tabliczki 250 m (2650 m ogółem), więc po zaokrągleniu wyszedł właśnie ów wynik.


Potem jeszcze biegł Biały. Miał nie biegać, ale wystartował. Tak jak stał: jeansy, buty trekkingowe, tylko koszulkę wziął Feniksa. Wynik: 3100 m. Powiedziałem, że na wiosnę chcę mieć taki właśnie wynik i ma mnie tak wytrenować ;)

Potem jeszcze posiedzieliśmy z innymi biegaczami, znajomymi Kenijczyka, i zawinęliśmy do domu.

Chyba lubię imprezy biegowe z jednego względu: zawsze otrzyma się jakąś pamiątkę z biegu. A w kolarstwie, niestety, tego nie ma...

Do zobaczenia na szlaku!

niedziela, 7 października 2012

06-10-2012 r. Bike Maraton 2012 - Świeradów Zdrój - Wielki Finał!


Finał Bike Maratonu! Tak, ten dzień nastał. Nareszcie koniec sezonu! Trochę szkoda, ale organizm też musi odpocząć od roweru. Pora na jesienno-ziomowe roztrenowanie i zmianę dyscyplin sportowych. W końcu nie samym rowerem żyje człowiek. A było tak...

Sobota, godz. 8.00, parking Auchan Bielany

Grupa zamaskowanych osobników w biało-czerwonych strojach należących do elitarnej jednostki KRD MTB Team zapakowała się do wozu pancernego Waldemara Sz. i wyruszyła na misję specjalną w Świeradowie Zdroju. Ich głowy zaprzątały dwie myśli: 1. jak podzielimy się nagrodą główną z losowania, 2. jak ją zabierzemy ze sobą. Na szczęście w zespole nie doszło do spięć na tym gruncie. Wraz z jednostką KRD na akcję pojechała niezależna korespondentka lokalnych wiadomości o pseudonimie taktycznym Sybergreen.

Na dachu wozu dumnie prężyły się trzy bestie: Cube, Kellys i Rockraider. Jarosław K. pojechał na akcję jako oficer dowodzący.

Sobota, godz. 10.45, Świeradów Zdrój

W poszukiwaniu dogodnego punktu do rozpoczęcia operacji "Bike Maraton" Waldemar Sz. swoim wozem próbował przestawić płot rezydencji, samochód osobowy, a także "palił gumy" na żwirze.

Z wozu wysiadło ich czterech plus korespondentka. Wymienieni wcześniej Waldemar Sz. pseudonim "Waldi", Jarosław K. pseudonim "IT", Barbara B. pseudonim Sybergreen oraz Marcin S. pseudonim "Srokiełka" i Robert G. pseudonim "Gregor". Ściągnęli z dachu swoje bestie i udali się na wyznaczone wcześniej miejsce zbiórki.

Sobota, godz. 11.05, Świeradów Zdrój

Oficer dowodzący daje sygnał do startu! Waldi i Srokiełka wpinają się w bloki i jadą obok siebie. Gregor zabezpiecza z dalszego sektora. Teren cały czas pnie się w górę. Każdy z nich pedałuje spokojnie, obserwuje konkurencję i prze do przodu. Na 5 km Srokiełkę dopadają bóle w udach. Waldek "siedzi" mu na plecach, Gregor ubezpiecza.


Sobota, ok. godz. 12.00, gdzieś na szczycie góry

Waldiego coś zatrzymało. Marcin S. jedzie sam, walczy z innymi oraz z ogarniającymi go słabościami. Wjeżdża na szczyt. Ale cóż to? Coś blokuje mu koło? Czy po prostu nie ma sił pedałować nawet po płaskim? Najważniejsze, że już po przewyższeniu. Od teraz zaczyna się ściganie ze śmiercią. Jest szeroko i cały czas z górki. 30 km/h, 40 km/h, 55 km/h i prędkość ciągle rośnie... Srokiełka ma "pietra", przyhamowuje więc. Po jakimś czasie wyjeżdża na drogę asfaltową i tutaj czuje się jak u siebie! Z racji poprzedniego "zawodu" świetnie "czuje" asfalt i gna ile może. Yeah! Potem jeszcze walka z innym rodzajem terenu i kilkoma wzniesieniami. Tymczasem dostaje telepatyczny sygnał od dowodzącego: "Waldi jedzie mega. Gnasz sam!". A więc gna.

Sobota, ok. godz. 13.00, Świeradów Zdrój

Srokiełka pruje asfalt. 63 km/h i dalej nie kręci. Widać metę. Przed samym finiszem niebezpieczny zakręt w prawo i już - przekracza linię mety! Zatrzymuje stopery, pulsometry, wpada do bufetu i rozpoczyna walkę z pomarańczami i bananami. Tym razem są ohydne! Podbiega do niego dowodzący wraz z korespondetką - tak, teraz robią zdjęcia, klepią po ramieniu. Niewątpliwie czego go chwała! Dowodzący gasi go celnie: "Przed Tobą wjechał pierwszy zawodnik z mega, więc zaczęliśmy myśleć, że coś Ci się stało, bo tak długo Cię nie ma". To by było na tyle jeśli chodzi o splendor.

W miarę upływu czasu z trasy zjeżdża się reszta. Rozmawiamy o akcji, śmiejemy się, pijemy piwko. Teraz jeszcze tylko losowanie...

Sobota, ok godz. 20.00, Świeradów Zdrój

Co za miasto! Nie zjesz nic, nie napijesz się, wszystko wypchane po brzegi, jak już coś zamówisz to nie dość, że czeka się długo to jeszcze okazuje się, że w ogóle kelnerka nie przekazała zamówienia! No tak, nie jesteś szwabem (główni odwiedzający) i nie zostawisz w restauracji 500 zł, a tylko 20-30 zł, więc można mieć cię gdzieś.

Sobota, ok. godz. 20.30, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Po wrzuceniu - w  końcu! - "czegoś na ząb" grupa KRD idzie na losowanie. Czekają na swój wymarzony rower, który na pewno trafi w ich ręce. Jednak najpierw dekoracja klasyfikacji generalnej. Dystans Mini, kategorie kobiet MM, M1, M2 i tak dalej.

Sobota, ok. godz. 20.45, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Mini; mężczyźni; MM, M1, M2...

Sobota, ok. godz. 21.00, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Mega; kobiety; MM, M1, M2...

Sobota, ok. godz. 21.15, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Mega; mężczyźni; MM, M1, M2...

Sobota, ok. godz. 21.30, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Przerwa techniczka - ja pie***!

Sobota, ok. godz. 21.45, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Giga; mężczyźni; M1, M2...

Sobota, ok. godz. 22.00, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Przerwa techniczna - ku*wa! A do domu daleko.

Sobota, ok. godz. 22.15, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Publiczność owacją przyjęła nadejście losowania. Do wyciągania kuponów wzięli jakąś sierotę - w przenośni i dosłownie. Nagroda nr 1: zegarek. Zwycięzca: pan X. Jest? Nie ma! To następny kupon... i tak dalej przez kolejne nagrody...

Sobota, ok. godz. 22.30, Świeradów Zdrój, hotel Malachit

Sierota losuje nagrodę główną. Członkowie drużyny KRD - mimo, że po nich nie widać - w przeciągu chwili nawracają się na chrześcijanizm i wznoszą modły, by wyciągnięto ich kupon. Dupa! Ale przynajmniej nie mają dylematu jak zabrać wygrany rower ze sobą. Przecież wóz pancerny się nie rozciągnie.

Nagrody rozeszły się po ludziach, którzy wygrali klasyfikacje generalną. Cóż, widać, że Ci co wygrywają, wygrywają jeszcze więcej. Nie żebym coś insynuował.

Na "do widzenia" Waldi próbował udowodnić jeszcze, że słupek na stacji da się jednak przestawić, ale na szczęście w ostatniej chwili się rozmyślił.

Teraz drużynę czeka ciężka praca przez zimę by w przyszłym roku powrócić w chwale do zmagań w Bike Maratonie!

Na sam koniec kilka zdjęć :)
























 

Polanica Zdrój, Karpacz - czyli nasze zmagania w Bike Maratonie 2012

Blog trochę zaniedbany, co wynika z braku czasu na jego aktualizację. Sprawy zawodowe i prywatne tak mnie pochłonęły, że nie byłem w stanie wrzucić opisu naszych trzech ostatnich startów. Przejdźmy jednak do rzeczy...


15-09-2012 r. Bike Maraton 2012 - Polanica Zdrój

Po dość długiej przerwie w startach - i niestety - treningach przyszła kolej pojechać w dość górzystym terenie. Mając na uwadze poprzednie doświadczenia postanowiłem nie brać szosowych spd, a zwykłe buty, które w razie trudności na trasie pozwalają normalnie chodzić.

Tego dnia, wraz z innymi bohaterami z drużyny, ruszyliśmy zdobywać Polanicę Zdrój. Niespecjalnie się człowiek szykował to i też nie ma co opisywać z tego etapu. Już na miejscu podjąłem decyzję, że nie startuję samotnie z drugiego sektora, a z czwartego - razem z pozostałymi członkami drużyny. W zamierzeniu nie było też walczyć o jak najlepszą pozycję, a po prostu łagodny przejazd (w moim przypadku). I tak też było. Chłopaki rwali od samego początku, dzielnie mijając km pod górę. Ja swoim tempem, gwiżdżąc sobie pod nosem różne utwory, też przemierzałem szlak. Mijani przeze mnie zawodnicy nie spoglądali zbyt życzliwie w moją stronę. Pewnie powodem był fakt, że widać po mnie iż bawię się podjazdem, a oni wylewają z siebie siódme poty. Cóż, trzymam się założonej taktyki jazdy.

Waldek i Jarek już sporo przede mną; na pewno sobie świetnie radzą, pomyślałem. Ci to umieją zjeżdżać. Właśnie, zjazdy stanowiły problem. Dlaczego? "Przeliczyłem się" z trudnością trasy i nie wziąłem spd, jak wspominałem. Podczas szybkiej jazdy w dół stopy spadały mi z pedałów i musiałem uważać, by czegoś sobie nie zrobić - łącznie ze spadnięciem z roweru.

Do mety dotarłem jako trzeci z naszej drużyny. Gratuluję chłopakom i widzę, że się cieszą z osiągniętego wyniku. Ja rozpaczam: nie oszukujmy się - brak treningów = spadek formy... Przypominam sobie początek sezonu i aż się płakać chce...

Kilka zdjęć z wyścigu. Widać, że się nie przemęczałem ;)











*   *   *

22-09-2012 r. Bike Maraton 2012 - Karpacz

W tym dniu, nie ukrywam, czułem w sobie ogromną moc. Zawiedziony po poprzednim stracie potrenowałem trochę i byłem w wyśmienitej formie psycho-fizycznej.

Nasza ekipa była dość skromna, bo wystartowałem tylko ja i Jarek. Obaj spodziewaliśmy się trudnej trasy, bo Karpacz raczej nie słynie z płaskich terenów. Analizując trasę i jej profil obraliśmy strategię. Jarek na początku wolniej by się rozgrzać. Ja - czując się przecież świetnie! - postanowiłem atakować od razu. Bez rozgrzewki. Zaryzykowałem nawet stwierdzenie, że nie biorę bidonu z wodą, bo zazwyczaj mi się nie przydaje. Dobrze, że wziąłem...

Start zaczynał się stromym podjazdem. Mając na uwadze początek sezonu - znów mój błąd - i dobre wyniki na podjazdach nie szczędziłem sił. W połowie trasy pękłem jak bańka mydlana. Potem Jarek klepnął mnie w plecy, śmignął i żarłem jego żwir spod kół. Na mecie tylko powiedział, że myślał iż coś mi się stało. Tak długo jechałem...

Na mecie rzuciłem się na bufet i zjadłem chyba z milion pomarańczy i dwa miliony bananów. Odwodniony, wygłodzony dłużej bym nie pociągnął. Dobrze, że wziąłem w trasę bidon...

Zdecydowanie najgorszy start z dotychczasowych. Człowiek uczy się na błędach i nie będę przeceniał już ani siebie, ani nic innego. Znów tęsknie do formy z początku sezonu...

Kilka fotografii ze startu w Karpaczu.