poniedziałek, 28 maja 2012

50% normy, czyli VII Leszczyński Maraton Rowerowy

VII Leszczyński Maraton Rowerowy, który odbył się 27 maja 2012 r. i zostanie przeze mnie zapamiętany na bardzo długi czas. Sukces czy porażka? Ciężko jednoznacznie stwierdzić. Przede wszystkim należałoby określić, co tak naprawdę chciałem osiągnąć biorąc udział w wyścigu. Cel ten osiągnąłem, lecz czy nie był on zbyt łatwy? Wynik mógł być lepszy? Te oraz inne pytania mnożą się w mej głowie i póki co pozostają bez odpowiedzi. Czy gdybym mógł pojechać jeszcze raz rozegrałbym to inaczej? Analizuję przebieg wyścigu, wyciągam wnioski. Nie na zwycięskich startach bowiem uczy się człowiek, a na tych, które nie wyszły. Zapraszam Państwa na krótką relację z moich 50%.

Swoje przygotowania do startu, tradycyjnie już, rozpocząłem dwa dni wcześniej (pomijając oczywiście cały tydzień o obniżonej objętości treningowej). Nad moim stanem psychicznym, kondycyjnym oraz nad odpowiednim odżywianiem czuwał sztab ludzi w osobie Barbary Buda. Jest ona niezastąpionym członkiem mojej wieloosobowej ekipy, z której zdaniem liczę się przed każdym startem. Do sobotniego wieczora cały niezbędny sprzęt i ekwipunek został przygotowany do niedzielnego startu. Przedtem jednak czekała mnie dwugodzinna przejażdżka Najszybszymi Kolejami Świata REGIO z Wrocławia do Leszna.

Niedziela, 27-05-2012 r.
Godz. 4.55.
Dzwoni budzik. Zrywam się z łóżka. Szybkie śniadanie, mycie i jadę na dworzec. Stop! Zapomniałem o rękawiczkach. Wracam się spod drzwi. Myślę, że to zły znak. Taki przesądny jestem nieco. Wrr.

Godz. 5.38.
Odjazd. W sumie punktualny, więc nie ma co narzekać. Nie jestem sam w wagonie. Dosiada się "konkurencja". Sprzęt nieszczególny, więc i pewnie kolarz amator-amator, oceniam. Kolejne stacje, kolejna konkurencja. O, ci to mają Felty karbonowe. Niedobrze, myślę. Ale może są to gadżeciaże? Nie, na pewno nie: jego jedna noga jak moje dwie; jej jak moje półtora. No to się porobiło. Morale lecą w dół.

Ok. 7.00.
Stoimy już 10 minut a pociąg nie jedzie. Dobrze, że pojechałem tym wcześniejszym. Zastanawiam się ile Najszybszym Koleją zejdzie czasu na przejazd 70 km. Zjem sobie węglowodany dla uspokojenia.

Godz. 7.48.
Leszno. Cel osiągnięty. Ja i moja konkurencja wyjeżdżamy z dworca i "lecimy" na miejsce zawodów. Ciekawe ilu ich wszystkich będzie, myślę.

Ok. godz. 8.30.
I coś ta rozgrzewka "nie idzie". Nie jest dobrze. Bolą mięśnie. Morale sięga asfaltu.

Godz. 8:59.
Ile ludzi!, myślę. Ktoś się wyłoży na starcie na pewno. O, zaczyna odliczanie. Jak to się mówi: "gotowi, do startu, start!". Co ma być to będzie. I w tym momencie przeistaczam się w pożeracza km. Jestem ja, mój rower i dystans do przejechania.



Godz. 9.00 - 11.58
Pedałuję od początku mocno, ale nie na maksa. Plan był taki by zacząć słabiej, a przyspieszać później. Pierwszy zakręt i ok. 1,5 min. straty do czołówki. Ale pięknie to wygląda (ja gdzieś w 1:40 minucie filmu):


Strata jest, ale widzę tych na przedzie. Pierwszy podjazd, nie dałem się, nawet nie zauważyłem. Gonię dalej. Za mną jadą, przede mną przerwa ok. 1 km, a tam ci, których chcę dojść. Na liczniku ok. 40 km/h. Do czołówki się nie zbliżam, a oddalam się od tych co za mną. Po 2-3 km stwierdzam, że nie dogonię grupy z przodu, a jak dalej sam będę jechał to wiatr mnie wykończy, ci z tyłu mnie "połkną" i tak opadnę z sił, że przyjadę nie wiadomo który. Zwalniam i czekam aż mnie dogonią.

Pierwszy mnie dopada i lecimy już razem. Taki mały peleton. PELETON! To jest coś pięknego! To takie stworzenie, taki dziwny twór, który rośnie, pędzi, nie zważa na wiatr i połyka każdego kto jedzie sam. W peletonie 42 km/h to jest nic. Tyle się jedzie bez wysiłku. Należy jednak uważać na innych i nauczyć się funkcjonować w tym swoistym organizmie.

W peletonie razem pracujesz na prędkość...

... razem pokonujesz zakręty z prędkością 40 km/h...

...gonisz ucieczki...

...znów pokonujesz zakręty...

...i z łatwością pokonujesz wzniesienia.

Niektórzy, niestety, ćwiczą jazdę figurową na rowerze, a przy tej prędkości... Komentarz chyba zbędny.


W peletonie czułem się naprawdę mocny. Czasem sam próbowałem uciekać, czy też "ciągnąć" do przodu.

Jedna z prób ucieczki
Niestety ten organizm ma też swoje minusy. Jedziesz tak jak wszyscy. W niektórych momentach, moim zdaniem, zbyt wolno. Moje próby przyspieszenia często kończyły się na tym, że jechałem sam. Zostawiałem "swoją grupę" 500 m za plecami, przede mną nie ma nikogo z kim można robić zmiany. Próba samodzielnej walki z wiatrem jest dla mocnych ludzi. Ja tego dnia nie czułem się mocny. Zatem zwalniałem i wracałem "do czoła" peletonu.

Sam moment finiszu też nie uważam za udany. Brak doświadczenia się odezwał. Ani się obejrzałem byłem "zamknięty" i nie było miejsca na sprint, więc przeturlałem się z grupą przez linię mety.

Po przekroczeniu linii i zobaczeniu swojego wyniku poczułem pewien niedosyt. 93. miejsce Open, 27 w kategorii to żadne dla mnie osiągnięcie (planowałem być w 50-tce). Przecież od roku to trenuję, a tutaj "tylko" jestem lepszy od 450 kolarzy, z czego 40 to prawdziwa czołówka. Ale z drugiej strony osiągnąłem założone cele: zrobiłem życiówkę na 75 km (1:58:15) oraz na prędkość średnią (38,20 km/h).

Na pewno ten start powiększył mój bagaż doświadczenia startowego i pozwolił wyciągnąć pewne wnioski. M. in.:
  • Ból nóg uzmysłowił mi, że może potrzebuję regeneracji przez kilka dni by nabrać świeżości na rower.
  • Przed metą muszę wyjść na czystą pozycję by mieć miejsce na finisz.
  • Więcej ćwiczeń na wytrzymałość siłową i anaerobową, by móc próbować uciekać i jechać samemu.
  • Próbować namówić kolegów do wspólnych jazd, bo co jak co, kolarstwo szosowe to sport drużynowy.
Podróż powrotna Najszybszymi Kolejami trwała 2 h 30 min. Mając swoją nową "życiówkę" stwierdzam, że jestem szybszy niż PKP!

Wszystkie zdjęcia z tej świetnie zorganizowanej imprezy dostępne tutaj:
Leszczyńska Liga Rowerowa 

sobota, 19 maja 2012

Pożegnanie z bliźniaczkami...

Opowiem Wam teraz krótką historię pewnej miłości. Miłości na dobre i na złe, na pogodę i na niepogodę, na słońce i deszcz, na śnieg i błoto. Po prostu o miłości, o której marzy każdy, ale niewielu ją spotyka. Nigdy o tym nie wspominałem, ukrywałem wręcz. Lecz teraz, siedząc samotnie w zaciszu swego pokoju postanowiłem wyspowiadać się przed samym sobą. O tej miłości nie wiedziała nawet moja cudowna kobieta Barbara. Basiu! Pewnie kiedy to przeczytasz wiele się zmieni między nami, ale mam nadzieję że mi wybaczysz - to było jeszcze zanim Cię poznałem, więc nie miej mi tego za złe. Historia ta wydarzyła się naprawdę...

To było już tak dawno, że nie pamiętam jaki dokładnie był to dzień. Jedynie jakieś fragmenty wspomnień każą mi twierdzić, że było to gdzieś na wiosnę lub lato. Zabijałem nudę siedząc przed komputerem i przeglądając internet. I wtedy je zobaczyłem w całej swej okazałości! Obie wraz z całą resztą tworzyły niewyobrażalny wręcz obraz piękna! 

Poprosiłem rodziców by zawieźli mnie do Wrocławia. Miałem adres bliźniaczek i chciałem je poznać bliżej. Po wielu namowach, rodzice w końcu się zgodzili i pojechaliśmy na wycieczkę. Na miejscu doszło do pierwszego naszego spotkania. Na spotkaniu zjawiły się obie. "Zawsze jesteśmy razem" - powiedziały. Nie robiąc sobie z tego wiele zapoznałem się z nimi i wiedziałem, że już będę myślał tylko o nich. 

Dlaczego mnie tak urzekły? Opiszę je Wam: dwie smukłe sylwetki, brunetki, wszystko na swoim miejscu. Wyobraźnia podpowiadała, że jeśli kiedyś dojdzie do "czegoś" to na pewno będzie można nazwać to "ostrą jazdą". Paliły się do działania.

Do Legnicy wróciły już ze mną i tak nasza miłość rozwijała się. Spędzaliśmy wiele czasu razem, widzieliśmy mnóstwo ciekawych miejsc, przeżywaliśmy wspólnie lata. 

Kiedyś z ich winy doszło do mojego wypadku, ale im przebaczyłem.

Od momentu, gdy poznałem najcudowniejszą kobietę pod słońcem (tak, o Tobie mówię Basiu!) odsunąłem się trochę od nich, lecz nigdy na zawsze. Były zawsze gdzieś obok, rzucały mi ukradkowe spojrzenia, czasem gdzieś się dotknęliśmy...

Nasza miłość odżyła w tym roku... Basiu, naprawdę wybacz... Ja i bliźniaczki znów spędzaliśmy czas razem, lecz czas potrafi być złośliwy. To już nie było to co za "młodych lat". Niby wszystko grało, ale okres, który minął był tak długi, że przestaliśmy się rozumieć. Niby wszystko ok, ale jednak zawsze gdzieś kolec róży był. Wizualizując: ja chciałem w prawo, a one w lewo. Ostatecznie miarka się przebrała na wyjeździe do Wielunia. Nieprzyjazna pogoda doprowadziła nas do tak wielkiej złości, że doszło między nami do sprzeczki, która zakończyła się naszym rozstaniem...

W dniu dzisiejszym ostatecznie zamknąłem księgę tej wielkiej miłości między mną a moimi oponami. Teraz czas na kolejne dwa młodziutkie, świeżutkie (i z bieżnikiem!) dwa kawałki gumy - opony Schwalbe Smart 2.1!

Po Wieluniu nie tylko z "bliźniaczkami" się pożegnałem, ale pochowałem także dwóch "bliźniaków" - hamulce v-brake Shimano.

Oto galeria zdjęć z wymiany.

Przed wymianą:




Po wymianie:



















poniedziałek, 14 maja 2012

MTB Bike Maraton - Wieluń

12-05-2012 r. zapamiętam jako Dzień, w Którym Przytuliła Mnie Ziemia... W tym dniu wraz z kolegami z drużyny KRD wyruszyliśmy w kierunku Wielunia, gdzie miał się odbyć kolejny etap Bike Maratonu. Smiechu przy tym było co nie miara, a jeszcze więcej łez...

Standardowo już dzień wcześniej poczyniłem przygotowania sprzętu i siebie samego przed startem w zawodach. Wydawać by się mogło, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, więc stres związany z wyjazdem był zredukowany do minimum.

Ostatni rzut oka na mapę, przegląd profilu trasy, prognoza pogody... Wszystko, by być przygotowanym na wszelkie ewentualności. Sen.

Z reguły, gdy mam coś zaplanowane, a pojawia się uczucie typu: "Nie chce mi się tego robić / Po co to w ogóle robię?", oznacza to jakieś nieplanowane zdarzenie, które może spowodować porażkę przedsięwzięcia. Już w łóżku, po ostatnich masażach relaksacyjnych wykonanych przez mojego osobistego masażystę BiBi, przes samym uśnięciem nawiedziło mnie opisane wcześniej uczucie. Nie wiedziałem co jest grane. Wszystko wyjaśniło się nad ranem.

Ok. 5 nad ranem obudziła mnie ogromna ulewa przetaczająca się przez Wrocław. Już wiedziałem, że to jest to, co zaważy na moich losach. Nie lubię deszczu, nie lubię towarzyszącego mu zimna i błota, które na pewno będzie na trasie. Ale przecież przy pięknej pogodzie na płaskiej trasie byłoby za łatwo, nieprawdaż?

O 8 zbiórka na jednej ze stacji Orlen, pakuję swój rówer na dach samochodu i jedziemy w trójkę, tzn. ja, Waldek i Marcin W. Trasa przebiegała spokojnie, odprężaliśmy się opowiadając sobie dowcipy, odpowiendio się nawadnialiśmy i dostarczaliśmy węglowodanów do organizmu. Tylko ten wszędobylski deszcz...

Po dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce. Czas na toaletę, przebranie się, krótką rozgrzewkę. Objazd zawodów. Na miejscu spotkałem Rafała R., który miał problemy ze sprzętem, ale chyba sobie poradził. Ustawiłem się w sektorze i czekałem na odliczanie.
Deszcz, wiatr, chłód, błoto.

Puszczali nas co 30 sek. I zaczęło się! Pierwsza prosta, zakręt, kolejna prosta, przejazd przez betonowe płyty - trwało to może z 5 minut, a już byłem cały ubłocony i nic nie widziałem, tak brudne miałem okulary. Odcinek asfaltowy, rozpędziłem się nieco, gnam. Wjazd do lasu. Rozpoczęła się rewia z serii "Marcin tańczy na błocie". Drugi zakręt, gleba. Mija mnie ze dwudziestu. Morale w dół. Ok, ja wiem, że mam łyse opony. Ok, ja wiem, że hamulce już prawie całkiem starte, ale to nie powód by od razu rzucać mną o ziemię! Pogadałem z rowerkiem i powiedział, że postara się już nie świrować.

Współpracowaliśmy ze sobą, robiliśmy co w naszej mocy, lecz pogoda i wszechobecne błoto były wszędobylskie i krzyżowały nasze plany - leżałem jeszcze 5 razy, jeździłem od lewej do prawej, mijali mnie kolejni zawodnicy... Stwierdziłem, że nie będę się zażynał, a potraktuję te zawody jako kolejny, mocniejszy trening. I tak też było. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że dojechałem. Inni rezygnowali na trasie. Też miałem chwilę słabości, ale stwierdziłem, że i tak muszę dojechać na metę i tak, bo przecież tam jest samochód.

Generalnie 34 km (przejechałem mini) pełen rezygnacji, rozpaczy i z mocnym postanowieniem zainwestowania wreszcie w sprzęt (odpowiednie komponenty już zamówione przez Allegro). Metę przekroczyłem jako 125., a 32 w swojej kategorii M2. Można powiedzieć, że aż tak źle znów nie wypadłem, ale jednak czuję niedosyt i jestem niezadowolony - z mojego zaniedbania sprzętu wyszło co wyszło, a mogło być lepiej. Ale jak to mówią: "Nie uczymy się poprzez zwycięstwa, a przez porażki". I tak jest też w moim przypadku.

Mój finisz :)

Ogólnie zespół wypadł tak:
  1. Ja - 1:35:36 - OPEN: 125 / M2: 32
  2. Rafał - 1:44:45 - OPEN: 191 / M3: 57
  3. Jarek - 1:49:56 - OPEN: 224 / M3: 63
  4. Waldek - 1:51:31 - OPEN: 237 / M2: 49
  5. Marcin W. - 2:16:25 - OPEN: 323 / M2: 64
Jako drużyna nie zostaliśmy sklasyfikowani.

Powrót do domu przebiegł spokojnie. Marcin W i ja przekimaliśmy w aucie, a Waldek kierował, więc mu trochę współczuję, bo pewnie też chciał odpocząć :)

Po przyjeździe do domu wziąłem gorącą kąpiel i zrobiłem zdjęcie koszulki. Tak wyglądała:


W klasyfikacji generalnej w kategorii MINI M2 zajmuję obecnie 15. miejsce.

A teraz trochę multimediów :)
  1. Galeria zdjęć ze strony http://www.bikemaraton.com/: http://www.bikemaraton.com/imprezy/y/2010/eid/92/sub/galeria
  2. Galeria zdjęć ze mną: Numer 842
  3. A tutaj filmik ze startu (sam siebie nie znalazłem):

środa, 2 maja 2012

"Bolesne rozdziewiczenie" *

Cytat zaczerpnięty od jednego z czołowych polskich biegaczy długodystansowych idealnie odzwierciedla mój stan po wyścigu w imprezie z cyklu Bike Maraton, która miała miejsce w Zdzieszowicach dnia 28-04-2012 r. Był to mój pierwszy start w zawodach kolarskich po tak długiej przerwie i pierwszy w ogóle w zawodach typu MTB. A co z tego wynikło, przeczytajcie sami...

Już od ponad roku, jak wiecie, trenuję kolarstwo szosowe w celu powrotu to formy sprzed mojej sportowej pauzy. Wiele książek przeczytanych, wiele potu wylanego na treningach, drobne przeciwności losu i kilka trapiących kontuzji doprowadziło mnie do momentu nowego sezonu. Momentu, w którym zdobyte przygotowanie można skonfrontować z rzeczywistością przeprowadzając swoisty sprawdzian - start w zawodach.

Sport, który tak naprawdę kocham to kolarstwo szosowe. Tym bardziej zdziwić niektórych może mój start w zawodach z cyklu MTB. Co mnie do tego skłoniło? Po części dofinansowanie jakie mój obecny pracodawca robi dla "firmowej" drużyny kolarzy-amatorów, a po części to, że to też zawody "rowerowe". No i stało się.

W pierwszym etapie, który miał miejsce we Wrocławiu, w wyniku "niefortunnego splotu okoliczności" niestety nie wystartowałem. Bardzo byłem rozgniewany, bo przygotowywałem się psychicznie do tego wyścigu, a przemożna chęć sprawdzenia wytrenowanych umiejętności aż mnie rozsadzała. Pogoda tego dnia była wyjątkowo okrutna, dlatego gratulacje tym, co dojechali.

Drugi wyścig z cyklu Bike Maraton odbywał się w Zdzieszowicach. Nie chciałem brać udziału, gdyż planowałem start w wyścigu szosowym z cyklu Pucharu Polski - "Żądło szerszenia" w Trzebnicy. Pech chciał, że dojazd w weekend do tej miejscowości jest niemalże niemożliwy i dlatego "skusiłem" się na start z drużyną KRD w zdzieszowickim Bike Maratonie. I nastał w końcu dzień, w którym rozpocząłem tegoroczną rywalizację.


Brak doświadczenia dawał o sobie znać: częste budzenie w nocy, ciągłe myśli "jak wypadnę", ogólne pobudzenie. Tuż po przebudzeniu, szykując się do wyjazdu na pociąg, spotkała mnie miła niespodzianka. Mój wspaniały członek zespołu ds. żywienia (polecam w szczególności jej przepisy: skrytozercy.blogspot.com) zostawił mi przy kasku wiadomość, którą przedstawia zdjęcie poniżej.


 Uśmiech na mych ustach i same optymistyczne myśli ogarnęły mnie i pozwoliły psychice odpocząć przed startem.

Podróż pociągiem przebiegał bez zarzutów. Pełen skupienia przemierzałem kilometry w PKP i obmyślałem strategię startu. Teren miał dwa długie podjazdy i nie wiedziałem jak mój organizm zareaguje. Wszak nigdy nie byłem dobry w podjazdach. W drodze dosiadła się do wagonu "pani kolarka" w wieku (na oko) 65 lat! Ogromne było moje zdziwienie, że ktoś taki jeszcze jeździ, ale kobieta okazała się sympatyczną towarzyszką podróży i zagadywała kolarzy z wagonu.

Na miejscu spotkałem się z resztą drużyny. Nie zostało niestety dużo czasu na rozgrzewkę, więc sobie ją odpuściłem. Pomyślałem, że co ma być to będzie.

Do momentu startu byłem zestresowany. W końcu brak doświadczenia dawał o sobie znać. Odliczanie, strzał, START! I ruszyłem. Na pohybel! Po zewnętrznej zacząłem mijać marudów, którzy mieli nawet problem z wpięciem się w spd. Po wyjechaniu na główną trasę rozpoczął się 6 kilometrowy podjazd. Ok, nie oszukujmy się, jechałem na pałę - ile wlezie. Po 10 minutach zobaczyłem z lewej dwóch, trzech kolarzy idących wachlarzem i mijających większość. Dostrzegłem swoją szansę i ruszyłem! Owszem, to było to tempo! W przeciągu 5-10 minut minęliśmy chyba około setki uczestników. Pod koniec góry minąłem nawet kolegę z drużyny, który startował wcześniej, bo był w 3 sektorze. Ja startowałem z 7 (ok. 4 minut "straty" od 3 sektora). Byłem zdziwiony, że wytrzymuję tempo, nogi czuły się silne, a ja psychicznie podbudowany. I jakoś to szło. Schody (w przenośni i dosłownie) zaczęły się po wjeździe do lasu. Nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć! Ta adrenalina i niebezpieczeństwo były wszechobecne! Podjazdy były jak cię mogę. Ludzie wysiadali, ja piąłem się coraz wyżej. Dostrzegłem dla siebie szansę i każdy podjazd atakowałem jak najmocniej. Niestety, traciłem na zjazdach. Spróbujcie zjechać sami ze stoku pełnego kamieni i korzeni o nachyleniu kilkunastu stopni z prędkością 30 km/h. Hamulce miałem prawie cały czas zaciśnięte, ale pozostali... nawet ich nie używali! Bidony, pompki, liczniki walały się po całym lesie. Ludzie wywracali się, zrywali łańcuchy, wpadali w krzaki! Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć i przeżyć! 


Na 13 km dopadł mnie kryzys i już modliłem się o metę. Możecie się śmiać, ale spróbujcie sami pościgać się w MTB :) Jakoś sobie poradziłem, ale zmęczenie zrobiło swoje. Dwukrotny brak skupienia i za każdym razem leżałem na glebie. Dobrze, że zwalniałem przed zakrętami, ale nie obeszło się bez "ofiar" - ucierpiał mój kask pękając, mój pośladek też odczuł spotkanie z Matką Ziemią, a łokieć nadal trzeba całować by nie bolał ;) Ale było, nie było po 1 h 2 min i 36 sek przekroczyłem linię mety i okazało się, że w kategorii OPEN jestem 93, a w swojej kategorii M2 - 26!. Jak dla mnie jest to ogromny sukces! Po tak długie przerwie w treningach osiągnąć taką pozycję - miodzio!


Nie mogę się doczekać kolejnych startów. 
Następny planowany na 12-05-2012 r. w Wieluniu....

Do zobaczenia na trasie!

PS. Rekonwalescencję i regenerację przechodziłem w Hotelu Solnym w Kołobrzegu. Korzystałem z takich wspaniałych zabiegów jak urocze towarzystwo mojej Barbary (mój technik żywieniowy), którą serdecznie pozdrawiam ;), okładów borowinowych i masażu gorącą czekoladą. Coś fajnego, ale ciężko się potem domyć ;). Samego hotelu osobiście nie polecam, nawet BARDZO nie polecam.

PS2. Tutaj kilka zdjęć z moim udziałem (ja to ten w szarym trykocie z biało-czerwonym pasem na piersi): Galeria BikeLife.pl
------------------------------------------------------
* tytuł zaczerpnięty z www.dogonic-kenijczykow.blogspot.com